Kiedy kilka miesięcy temu czytałam „Skandynawski raj” dziwiłam się, jak można tak lekko i bez zachwytu potraktować Oslo.
W końcu to stolica jednego z ciekawszych krajów Europy. Jednak Michael Both bezceremonialnie nazywa rzeczy po imieniu. Według niego Oslo jest jak każde drugie co do wielkości miasto dowolnego kraju.
Teraz nie pozostaje mi nic innego jak przyznać mu rację. Oslo nie rzuca na kolana. Jak cała Skandynawia jest surowe, ma swój charakterystyczny klimat i jak na stolicę jest jak dla mnie zdecydowanie za bardzo nowoczesne. Jedną z głównych atrakcji jest budynek Opery – nowoczesny kolos przypominający statek z pięknym, równie nowoczesnym i designerskim wnętrzem.
Nietypowy jest w tym budynku dach – biały pochyły, który jest jednocześnie deptakiem dla turystów. Fajnym, pomysłowym, ale nie powoduje niestety żywszego bicia serca.
Może to przez widok – panorama Oslo nie budzi większych emocji, ale jest w nim kilka smaczków, dla których mimo wszystko warto nie pomijać norweskiej stolicy w planie wyjazdu.
Mnie przyciągały 2 magnetyczne punkty – „Krzyk” Muncha i Park Vigelanda.
Najsłynniejszy obraz norweskiego ekspresjonisty znajduje się w Galerii Narodowej. Wystarczy pokręcić się trochę w jej pobliżu, żeby poczuć się jak w japońskim mieście. Po wejściu do Galerii to wrażenie jest jeszcze mocniejsze, bo wśród turystów zdecydowana większość to właśnie przybysze z Azji.
Zawsze fascynowały mnie opowieści miłośników malarstwa i ich pełne emocji relacje, kiedy to mieli na wyciągnięcie ręki znany obraz. Przy „Krzyku” również można poczuć specyficzną energię. Ale wbrew temu, co mówi jego nazwa, turyści najczęściej przed nim milkną. W „Krzyku” zdecydowanie najbardziej wymowne są kolory. Reszta to zagłuszająca i przerażają wręcz cisza…
Obraz Muncha to jedna z tych atrakcji, które na długo zapadają w pamięć, ale niestety zapewniają rozrywkę na krótko. Nowych bodźców trzeba szukać gdzie indziej.
Najlepiej w Parku Vigelanda, miejscu, które nie ma sobie podobnych chyba na całym świecie. Pomysł umieszczenia rzeźb w parku nie jest znowu taki oryginalny. Podobne miejsca można znaleźć choćby w Poznaniu czy Wrocławiu. Park Vigelanda w Oslo to jednak inna liga.
Ponad 200 rzeźb to dzieło jednego artysty, stworzone w XX wieku. Wszystkie przedstawiają nagie postaci, mężczyzn, kobiety, dzieci. W najróżniejszych pozach. Jedne się bawią, inne rozpaczają. Wszystkie bez wyjątku przepełnione są emocjami i niesamowitą energią. Postaci zaklęte są w kamieniu, ale zdają się mimo wszystko żyć.
Właśnie te emocje wykute w kamieniu mają w sobie coś elektryzującego. Vigeland niewątpliwie był znakomitym obserwatorem życia, znawcą ludzkiej mowy ciała, a przede wszystkim niesamowitym artystą, bo w wielkiej, bezdusznej i twardej bryle tak dobrze potrafił odtworzyć najbardziej subtelne ludzkie gesty i uczucia. Płacz, pocałunek w czoło, pieszczotę, radość albo znacznie bardziej gwałtowne namiętność i złość.
Rzeźby Vigelanda mają w sobie coś niezwykłego. Jeszcze więcej blasku dodaje im wspaniała oprawa. Przepiękny jest sam park, w którym królują kwiaty, alejki drzew, fontanny w zacisznych zakątkach, przy których można usiąść, odpocząć, zamknąć na chwilę oczy i wystawić twarz do słońca.
Niezwykłe jest też niebo, bardziej niebieskie niż gdziekolwiek indziej. Ustawione na podwyższeniach rzeźby trzeba oglądać z zadartą głową właśnie na tle nieba. Raz bezchmurnego, innym razem szarego, smutnego lub pogodnego. Wrażenie – niepowtarzalne.