Niektórzy dzielą książki według gatunków. Inni określają je jako dobre albo złe lub ambitne albo lekkie. Ja najbardziej lubię grubasy. Takie 500+, pieszczotliwie nazywane cegłami.
Jak taką książkę widzę, to buzia mi się od razu sama uśmiecha, a w połowie czytania, robi mi się smutno, bo wiem, że zaraz będę musiała się pożegnać z bohaterami, do których zdążyłam się już przywiązać.
Ale im bardziej lubię cegłówki, tym bardziej intrygują mnie niepozorne książeczki. Wydawnicze chucherka. Cienkie, wiotkie, wydrukowane dużą czcionką, żeby dodać im kilka stron. Takie książki wciąga się jeszcze przed śniadaniem.
Ale pozory oczywiście mylą. Bo właśnie takie chudzielce zgarniają Pulitzery i inne szacowne nagrody. Kiedyś w myślach zadawałam sobie naiwne pytanie: „Za co?”. Ale zmądrzałam i dziś takie książki zaliczam do grupy z „efektem jo-jo”.
One tylko pozornie są cienkie, a w trakcie czytania zaczynają tyć. Na każdą linijkę dopowiada się 5 nowych, które są niewidoczne. Bo tak dużo można z nich wyciągnąć między wersami.
I właśnie taką książką jest „Mam na imię Lucy” Elizabeth Strout. To oszczędna do bólu historia, którą śmiało można przerobić na sztukę teatralną. Mało w niej miejsc, niewiele postaci, prawie żadnej akcji, a tyle emocji… Taką książkę jak ta trzeba bardziej przeżyć niż opowiadać.
Motywów w „Mam na imię Lucy” jest co najmniej kilka. Jest wątek kobiety-pisarki onieśmielonej swoim sukcesem. Jest umieranie. Są mniejszości. Bieda i przejmująca samotność, która nie jest tak straszna dzięki książkom. Jest wreszcie dzieciństwo, które niekoniecznie musi być sielskie i anielskie jak w książkach o hygge, a może kłaść się cieniem na całe dorosłe życie.
W „Mam na imię Lucy” tym centralnym motywem jak dla mnie pozostaje jednak matka i jej relacja z córką. Relacja skomplikowana, napięta, pełna niedopowiedzeń, tęsknot i rozczarowań.
Czasami tak sobie myślę, że to nie samo dzieciństwo jest ważne, a właśnie matka. Nawet to najbardziej ponure po latach może wyglądać zupełnie inaczej. Tworzymy nie tylko naszą przyszłość. Kreujemy też przeszłość. Z prawdziwych kadrów z przeszłości wycinamy matkę i wrzucamy ją do zdjęcia z zupełnie innym tłem. Przyjaznym albo złowrogim, jasnym lub ciemnym, w zależności od tego, jaka ta nasza matka była lub jest.
Mój tata, kiedy wdaje się w rozmowy o muzyce albo bierze gitarę i chowa się, żeby gdzieś pograć, zwykle mawia „Dżem to miał piosenki”.
Ma rację. W kontekście tej właśnie książki przypomina mi się jedna z nich. „List do M.”. O jedynym spokojnym domu, w którym jest właśnie matka. Takim, do którego nie można już chyba wrócić. I samotności, która jest straszną trwogą.
Każdy taką samotność w sobie nosi. Tytułowa Lucy z książki również. Tylko ta jej samotność jest już trochę inna. Jak sama w pewnym momencie stwierdza: „Książki dały mi różne rzeczy. I właśnie to chcę powiedzieć. Dzięki nim czułam się mniej samotna.”
Sama też zaczyna pisać książki. Żeby inni również mogli poczuć się mniej samotni.
Od tego czasu zaczyna się magia. Ponure dzieciństwo znika za horyzontem. Lucy przenosi się do Nowego Jorku. Odnosi sukces. Zakłada rodzinę, sama zostaje matką. Odnajduje miłość, ulotne szczęście i matkę.
Oczyszczające rozmowy w szpitalnej sali, kiedy Lucy i jej matka spotykają się po latach, zmieniają wszystko. Wracają wspomnienia, okazuje się, że łącząca je więź wcale nie została przerwana, a chociaż wciąż wiele słów nie pada, to można wyczuć je w powietrzu. Pojawia się spokój, w którym jest miejsce dla matki i dla córki. Lucy znajduje esencję życia.
„Mam na imię Lucy” urzekła mnie od pierwszej opisanej sceny. Tej, w której spogląda przez szpitalne okno. Widzi przez nie nowojorski Wieżowiec Chryslera i młode kobiety. Takie jak ona. Tylko szczęśliwe, spełnione, ubrane w wiosenne stroje, zmierzające szybkim krokiem na lunch do pobliskiego parku. Lucy obiecuje sobie, że kiedy tylko wyjdzie ze szpitala, będzie taka jak one. Będzie chodzić tymi samymi drogami i doceniać te ulotne, a jakże ważne, chwile szczęścia.
Już w trakcie czytania pomyślałam, że zrobię tak samo. Dotrzymałam słowa. Wyjęłam z szafy płaszcz, który jest dokładnie w tym samym kolorze co okładka książki i przywodzi na myśl słoneczną, radosną wiosnę. Ubrałam bluzkę, która marszczy się na wietrze. I obcasy, które z każdym krokiem stukają o chodnik w równym rytmie. Wyszłam na dwór cieszyć się pogodą. Zielenią dookoła. Karmić kaczki.
A potem poszłam prosto do kwiaciarni.
Po kilka pachnących kwiatów.
Dla Mamy.
Zdjęcia: Szymon Waliszewski
Zobacz również inne wpisy z cyklu “Fragmenty ubrane”:

